sobota, 8 grudnia 2012

X-mass party

Christmas Party.
Jak to za zwyczaj bywa korporacyjne imprezy świąteczne nie różnią się zbytnio od siebie. Przemówienie prezesa, wręczenie nagród dla najlepszych pracowników, podsumowanie minionego roku i plany na kolejny. Następnie zabawa do samego rana suto okrapiana alkoholem i dużo dobrego jedzenia.

W Rumunii było inaczej. Nie było przemówienia prezesa, nie było nagradzania najlepszych pracowników, alkohol się szybko skończył a ludzie bawili się przy dźwiękach lokalnej weselnej muzyki przytupując w kółeczkach  na parkiecie.

Oczywiście nie było tak źle. Przede wszystkim jak się zapytałem przed imprezą jakie stroje obowiązują, to zapewniano mnie przez kilka poprzedzających dni, że na luzie, jak do klubu. Gdy nadszedł piątkowy wieczór, wystroiłem się w sprane dżinsy, koszule o wzorze i kolorze przypominająca koszule flanelową z końca lat 80 i wyruszyłem na  podbój koleżanek z pracy. Gdy dotarłem na miejsce – stanąłem jak wryty. Faceci w garniturach, część pod krawatami, dziewczyny w balowych sukienkach, wymalowane i wyczesane jak na noworocznym balu we Wiedniu. Oooops. Szybka decyzja połową sukcesu: odwróciłem się na pięcie, złapałem taryfę (gnojki podnieśli opłaty z akceptowalnych 1,69 leja za km do 2,06 leja)i pojechałem się przebrać.

Wróciłem półgodziny później w lepszym nastroju. Ludzie zjechali się ze wszystkich oddziałów z całego kraju. Poszliśmy zobaczyć co jest do picia. Nie jest źle. Wino, piwo, jakieś likiery whisky i jakaś ruska wódka. Zaczynamy od szklaneczki balantines.  Przygotowany szwedzki stół –hmm całkiem nieźle, do tego owoce i napoje bezalkoholowe na stołach. Ludzie się powolutku rozgrzewają, jest ok. Kupa nieziemsko zrobionych lasek. Hmm, czy one na pewno u nas pracują? Jakoś na co dzień ich nie widać. Z drugiej strony gustowna sukienka i perfekcyjny makijaż (nie zapominajmy o depilacji wąsika) robią swoje.

Czas na drugą szklaneczkę. Ale co to? Załapuję się na ostatnie kropelki whiskacza. Wódka się już skończyła, został jakiś lokalny koniak piwo i sporo wina. Słabo. W każdym razie poziom bólu się obniża i coraz więcej ładnych kobiet pojawia się na horyzoncie.

DJ już ostro pogrywa, na razie dyskotekowo – laski tańczą na parkiecie, faceci piją wino i wyszukują wzrokiem co bardziej ponętne sztuki. Część załatwia drobne interesy – w końcu jest okazja by porozmawiać z dawno niesłyszanym dyrektorem i poprosić o drobną przysługę. Nie ma już alkoholu – wino pite po koniaku smakuje obrzydliwie – na szczęście została pyszna woda mineralna i do tego w dwóch rodzajach: gazowana i niegazowana. Pojedynczy faceci dołączają na parkiet, robi sie zupełnie normalnie i klubowo.

Fajnie pooglądać taneczne talenty kolegów i koleżanek z biura. Teraz jak ich spotkam bedę patrzyła na nich przez pryzmat piątkowej imprezy. Prezes wychodzi po angielsku. Chwile później reszta zarządu. Prawie do końca zostaje dyrektor finansowy, który zniechęcony niepowodzeniami w podbijaniu do kobiet (nota bene ma naprawdę bardzo dobry gust i podobają mu się te sama dziewczyny co i mi) o 4 samotnie opuszcza taksówką imprezę.

Całość kończy się kolo godziny 5. Ja już wtedy smacznie śpię w swojej przewietrzonej przy -10 stopniowym mrozie sypialni. Niestety w dalszym ciągu niewystarczająca znajomość języka nie pozwoliła mi brać udziału we wczesnoporannych post-alkoholowych dyskusjach.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz